Recenzja filmu

Bird (2024)
Andrea Arnold

Widziałam orła cień

Moment z Keoghanem i strzelającą halucynogennym jadem ropuchą kołyszącymi się w rytm "Yellow" Coldplay to materiał na scenę kultową.
Widziałam orła cień
Niemal wszystkie bohaterki filmów Andrei Arnold łączy niegasnące pragnienie wolności. Mia ("Fish Tank"), Star ("American Honey"), Cathriene Earnshaw ("Wichrowe wzgórza") i Bailey ("Bird") są jak dzikie ptaki, które, mimo przetrąconych skrzydeł, próbują zerwać się do lotu. Każdą z nich ogranicza zarówno klasowa niesprawiedliwość, jak i sytuacja ekonomiczna. Nic nie stoi im jednak na przeszkodzie, by marzyć – o ucieczce od prozy życia, o lepszej przyszłości, o wyzwoleniu. Wydawałoby się, że dla fanów nagrodzonej Oscarem reżyserki jej najnowszy film nie będzie dużym zaskoczeniem – "Bird" to brytyjskie kino społeczne w typowej dla Arnold formule: rozedrgana kamera, realistyczna faktura obrazu, diegetyczna muzyka. Tym razem jednak Arnold doprawia je szczyptą magii, serwując nam wzruszającą historię inicjacyjną, opowiedzianą z perspektywy Bailey (Nykiya Adams) – dwunastolatki, która w świecie dorosłych od dawna nie czuje się dzieckiem.

Bailey poznaje Bird – włóczęgę poszukującego własnych korzeni - w chwili największego osamotnienia. Stojąc u progu dorosłości, zastanawia się, kim właściwie jest. Wśród lokalnego gangu pozuje na twardzielkę, dzięki czemu grasujące po ulicach łobuzy traktują ją z sympatią i należytym szacunkiem. Gdy odwiedza swoją mamę i młodsze rodzeństwo, naturalnie przejmuje rolę opiekunki, starszej odpowiedzialnej siostry, która nie dopuści, by stała im się jakakolwiek krzywda. W domu natomiast – skłocie, w którym mieszka ze swoim ojcem Bugiem (Barry Keoghan) - traktowana jest jak dziecko, którego nie należy spuszczać z oka nawet na chwilę. Balansując na granicy różnych tożsamości, Bailey potrzebuje wsparcia rodziców. Żyjąca z przemocowym partnerem matka i planujący ślub z nową partnerką ojciec nie zauważają jednak przemiany, która zachodzi w ciele i umyśle dziewczyny.

Arnold nie sili się na skomplikowane metafory.  Nie unika również scenariuszowych klisz. Operuje jednak nimi z wyczuciem i ogromną świadomością, by podkreślić zarówno archetypiczność, jak i wyjątkowość głównej bohaterki. Androgeniczna uroda; rozdarcie między fizycznością a niespokojnym duchem oraz lęk przed menstruacją i zmieniającym się ciałem pozwala skojarzyć Bailey chociażby z małą Toss – protagonistką świetnego "Dojrzewania", czyli debiutu Vincenta Warda. Bohaterka tamtego filmu, po stracie taty, spotyka tajemniczego nieznajomego, w którym z czasem dostrzega utraconego rodzica. Bailey z kolei w nowo poznanym Birdzie – dziwolągu i outsiderze bez przeszłości - widzi zarówno matkę, jak i ojca; największego przyjaciela oraz anioła-stróża.

Drogi Bailey i Bird krzyżują się w filmie zupełnie niespodziewanie, zupełnie jak losy Star (Sasha Lane) i Jake’a (Shia LaBeouf) w "American Honey". I choć bohaterowi daleko do dobrego pasterza, jakim postać grana przez Rogowskiego jawi się zbuntowanej nastolatce, w obu produkcjach Arnold traktuje owo spotkanie niczym metafizyczne objawienie, które determinuje wewnętrzną podróż bohaterek. Proste i dobrze znane rozwiązania fabularne nie są w tym przypadku wadą. Brytyjka patrzy na własne postaci z empatią i zrozumieniem, nigdy jednak nie sprowadza ich do roli ofiar, którym należy współczuć. W ptakach krążących po niebie, które dwunastolatka regularnie obserwuje za dnia, Bailey dostrzega siebie. Okrutna rzeczywistość, którą podglądamy w ujęciach z ręki, nie jest tutaj totemem kiczowatego naturalizmu. Arnold osiąga balans, pokazując ten świat także w ciepłych barwach późnego lata. Spogląda nań oczami dziecka.

Arnold imponuje intuicją w obsadzaniu młodych i nieopierzonych aktorów obok największych nazwisk arthouse’u. Nykiya Adams bez trudu odnajduje się w roli zagubionej i niepokornej Bailey, a Franz Rogowski otacza swojego bohatera aurą niezwykłości. Najbardziej zaskakujący na ekranie okazuje się jednak Barry Keoghan - choć już nieraz grał chuliganów i szelmy, tutaj urzeka brawurą i charyzmą, eksplorując pełną paradoksów postać Buga. Moment z Keoghanem i strzelającą halucynogennym jadem ropuchą kołyszącymi się w rytm "Yellow" Coldplay to materiał na scenę kultową.

Choć świętobliwa aura otaczająca Birda odsyła do mitycznych podań czy biblijnych przypowieści, religia jest tylko jednym z kluczy interpretacyjnych do filmu Arnold. Podobnie jak tytułowy bohater "Szczęśliwego Lazzaro" Alice Rohrwacher, mężczyzna emanuje dobrem i moralną czystością, czyli cnotami, które w rzeczywistości przypisujemy głupcom i naiwniakom. Mimo to reżyserce udaje się z granej przez Rogowskiego figury wydobyć prawdę o człowieku. Tylko od nas zależy, czy potraktujemy Birda jak bohatera z krwi i kości, czy może jak metaforę świętości, której czasem warto poszukać w drugim człowieku. Banalne? Oczywiście! Ale co poradzić, skoro na ekranie się broni?
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones